08 marca 2025

[recenzja patronacka] Marcin Moń „Oko bez powieki” – Ludzi trzeba pilnować

Jak wiecie, moja głodna wyobraźnia zawsze szuka czegoś, co ją nasyci: nowych światów, w których jeszcze nikt nie był, zaskakujących historii i trójwymiarowych bohaterów. Tak więc ogromnie mnie cieszy, że znalazłam tak znakomicie skonstruowane uniwersum science fantasy, że z miejsca objęłam je patronatem. A stworzył je nikt inny jak Marcin Moń w swojej debiutanckiej powieści o niepokojącym tytule „Oko bez powieki”.
 

Niezwykle bogata wyobraźnia autora zabiera nas do świata Pięciu Teokracji, którym opiekuje się pięć bóstw, a większość ludzi nie potrafi nawet czytać. Poznajemy tu Lael – pieczętniczkę boga Taldżuna, która właśnie wykonuje dla niego kolejną misję. Udaje się do jednego z jego klasztorów, w którym dzieją się ostatnio niepokojące rzeczy – pielgrzymów wyraźnie ubywa, między innymi z powodu coraz częstszych lawin, a co gorsza, zaginął jeden z najważniejszych mnichów, będący opiekunem boskich tajemnic. Naszej bohaterce towarzyszy banita Keleb, jednak ponieważ nie robi tego z własnej woli, ciągle szuka okazji, by się uwolnić spod jej kontroli. A gdy śledztwo kieruje się na coraz bardziej niepokojące tory, oboje muszą wykazać się sporą pomysłowością...

 

 Tu znajdziecie aż cztery fragmenty powieści  częstujcie się śmiało!

Musicie wiedzieć, że „Oko bez powieki” jest nad wyraz udanym przedstawicielem rzadkiego w polskie literaturze fantastycznej gatunku, jakim jest science fantasy. Oznacza to, że łączy elementy fantasy oraz science fiction, tworząc spójny świat przedstawiony. W miarę rozwoju ekscytującej fabuły dowiadujemy się coraz więcej o tym, jak funkcjonuje planeta, która obraca się synchronicznie, przez co jej jedna połowa jest wiecznie pogrążona w mroku, dlatego też zamiast dni funkcjonują tu tzw. czuwania. Odkrywamy też, że ludzie dotarli na nią jedenaście wieków temu, po Wielkim Rozpadzie, w którego trakcie utracono wiele światów i to właśnie o pamięć o nich mają utrzymywać mnisi, organizując specjalne procesje z recytowaniem nazw planet i podawaniem liczby ludzi, którzy na nich zginęli. Poza tym zakonnicy strzegą rozmaitych sekretów, na przykład mają nadzwyczaj interesujące tajne biblioteki z artefaktami sprzed Rozpadu. Ponadto istotną rolę w Pięciu Teokracjach pełni pięcioro bogów, z których najlepiej poznajemy Taldżuna – jest to ojciec cywilizacji, bóg dyscypliny, prawa i pisma, odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Elhiria to bogini technologii, Aksedis opiekuje się fauną i florą, Sunnar zaś to bóstwo leczenia, natomiast Zefrija stworzyła język, którym się wszyscy posługują. I rzecz jasna jedynie nieliczni, tacy jak Lael, mają dostęp do największych tajemnic przedstawionego tu świata i zdają sobie sprawę, czym jest technologia i jak skutecznie można ją wykorzystywać. Większość społeczeństwa funkcjonuje na poziomie późnego średniowiecza. Muszę przyznać, że autor bardzo starannie dopracował tu rozmaite szczegóły i odkrywa się je wraz z bohaterami z prawdziwą przyjemnością. W tym miejscu warto podkreślić, że ze świecą szukać w polskiej literaturze fantastycznej świata choćby odrobinę podobnego do tego wykreowanego przez Marcina Monia i przemyślanego w takim stopniu. Istne delicje dla głodnych wyobraźni! 

 


A skoro wspomniałam już o bohaterach, to pora przyjrzeć się im bliżej – pierwsze skrzypce gra trzydziestosześcioletnia wysłanniczka Taldżuna o imieniu Lael, którą można śmiało porównać do agentki 007. Ma bowiem prawo występować zarówno jako wędrowny sędzia, jak i kat, a od czasu do czasu w trakcie synchronizacji z boską istotą dostaje zadania specjalne, jak wyżej wspomnianą misję w klasztorze. Dlatego też może używać specjalnych narzędzi otrzymanych od zwierzchnika – składanej włóczni czy też bardzo przydatnej infoflory. Jest kobietą inteligentną i przenikliwą, ale w gruncie rzeczy bardzo samotną. Między innymi dlatego trzyma przy sobie Keleba – żółtookiego banitę, a zarazem cerebrala, czyli właściciela nadludzkiego intelektu, rewelacyjnej pamięci i wyczulonych zmysłów. Od pierwszej sceny z tym mężczyzną od razu wiadomo, że mimo pewnej dozy uroku osobistego, zdecydowanie nie jest prowadzącym uczciwe życie człowiekiem. Ma przy tym talent do sprowadzania na siebie kłopotów i wręcz uwielbia prowadzić szemrane interesy. Trzecią istotną postacią jest siedemnastoletni Aridif, który pragnie zostać myśliwym, jednak w trakcie prowadzonego przez niego polowania na dryfomanty wszystko idzie nie tak i kończy się ono katastrofą. Jego lud ma jednak tradycję pielgrzymki na ciemną stronę planety, która jest w zaistniałej sytuacji ostatnią deską ratunku dla chłopaka. Zaś czwarty niezwykle intrygujący bohater nazywa się Penrose i żyje w pewnym tajemniczym habitacie, ale nie pisnę tu ani słowa więcej, powiem tylko, że pomysł na niego i jego społeczność zasługuje na spore brawa. Koniecznie sięgnijcie po książkę, by ich poznać! Jak więc widzicie, bohaterowie znacznie się od siebie różnią charakterologicznie, pochodzą z innych miejsc i warstw społecznych, a każdy ma silną motywację do działania. Ich drogi rzecz jasna wielokrotnie się krzyżują i wierzcie mi, warto sprawdzić, co z tego wynika. 

 

Mimo że książka liczy sobie prawie sześćset stron, prawie w ogóle się tego nie odczuwa – fabuła rwie bowiem do przodu niczym wartka rzeka, odkrywając przed nami kolejne głęboko skrywane i coraz bardziej niebezpieczne tajemnice świata. Autor umiejętnie łączy tu elementy przygodowe i sensacyjne z fantasy oraz fantastyką naukową, łącząc klimat rodem z Indiany Jonesa czy opowieści o Jamesie Bondzie z pomysłami, których nie powstydziliby się twórcy „Łowcy androidów”, dostarczając po prostu znakomitej rozrywki. Dlatego też aż trudno uwierzyć, że jest to debiut powieściowy Marcina Monia. 

 


Dlaczego objęłam tę powieść patronatem? Po pierwsze, kupił mnie pomysł na opowieść w stylu przygodowego fantasy, jednak osadzoną w świecie pełnym utajonej technologii. Po drugie, e strony na stronę z coraz większym zaangażowaniem śledziłam też zagmatwane losy bohaterów, szczególnie łatwo było mi się tu zidentyfikować z boską agentką Lael, trzymałam też kciuki za niedoświadczonego Aridifa, ale najbardziej zaintrygowana byłam nie kim innym jak Penrose. Po trzecie, dlatego że fabuła toczy się tu niczym śnieżna kula, odsłaniając kolejne zaskakujące tajemnice oryginalnego uniwersum wiele wieków po katastrofie na kosmiczną skalę. I to właśnie jego oryginalność najbardziej mnie przekonała i przyznam, że z prawdziwą przyjemnością przebywałabym w nim jeszcze dłużej. A dodam, że jest na to spora szansa, bo tę powieść można czytać jako zamkniętą historię, ale autor zostawił otwarty dość istotny wątek, który jest znakomitą kanwą do kolejnego tomu. 

 

Zatem podkręćcie moce obliczeniowe swoich wyobraźni, by w pełni zanurzyć się w niezwykle oryginalnym uniwersum Pięciu Teokracji, który stworzył dla nas Marcin Moń w „Oku bez powieki”. Przeżyjcie niezwykłą przygodę z zaradną agentką boga, cwanym cerebralem oraz początkującym myśliwym i razem z nimi odkryjcie, jak funkcjonuje ich świat i jak cienka może być granica między boskością a technologią. 

 



Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Drageus.


Moja ocena: 5/6


Autor: Marcin Moń

Tytuł: Oko bez powieki
Wydawnictwo: Drageus
Rok wydania: 2025 
Stron: 591

1 komentarz:

Jestem wdzięczna za każdy komentarz, mam dzięki nim więcej motywacji :). Proszę jednak o zachowanie kultury dyskusji i nie umieszczanie spamu, dlatego też włączyłam funkcję moderowania.