23 grudnia 2023

[recenzja] Istvan Vizvary „Lagrange. Listy z Ziemi” – Słysząc purpurowy szept

Lagrange. Listy z Ziemi” Istvana Vizvary'ego to wizjonerskie hard science fiction, które sprawiło, że w trakcie lektury mój mózg wielokrotnie zmieniał stan skupienia, a w końcu niemal wyparował. A dlaczego się tak stało, wyjaśniam w recenzji.



Ziemia po upadku ekosystemu wraca do epoki kamiennej, a tymczasem ludzie w różnych zakątkach kosmosu i na stacjach starają się przetrwać i organizują wyprawy do układów planetarnych, w których mogliby żyć. Jedna z takich misji, wysłana na Saturna, ma za zadanie znaleźć bezpieczne miejsca dla przechowania próbek roślin i zwierząt, by w przyszłości można było odtworzyć bioróżnorodność Błękitnej Planety. Jej członkiem zostaje Dawid, czekający na rekonstrukcję twarzy, wiecznie wkurzony i niepotrafiący kontrolować swoich emocji młody mężczyzna. Gdy wraz z niewielką załogą statku Steropes wyposażonym w myślorost trafia w okolice planety z pierścieniami, odkrywa dziwaczne pozostałości po rosyjskiej stacji Roswiet oraz coś tajemniczego na dnie oceanu, a do tego kolejni członkowie misji zaczynają słyszeć... purpurowy szept.

 

Ludzie tkwią w takim specyficznym rozkroku pomiędzy rozumem i emocjami, rozbieraniem rzeczy na części i uogólnianiem. O czymkolwiek chcemy opowiedzieć, okazuje się to zbyt skomplikowane albo zbyt proste, za duże albo za małe. Bardzo często jedyną drogą jest sztuka. Nie mówi nic konkretnego, a jednocześnie wyraża to, co nieuchwytne, nawet jeżeli tylko fragmentarycznie. (s. 169)

To z pewnością powieść pełna oryginalnych konceptów i rozwiązań fabularnych, których nie znajdziecie nigdzie indziej. Po pierwsze, pojawia się tu synestezja (czyli pomieszanie zmysłów), po drugie bardzo istotne jest tu pytanie, czy wszystkie zdarzenia muszą się układać w ciągi przyczynowo-skutkowe. Pisarz wprowadza tu rozmaite terminy hard sf, między innymi wsteczną kauzację. Ponadto bohaterowie wyposażeni są w egzokorteks, interfejs i zarazem osobistą sztuczną inteligencję regulującą doznania, zmniejszającą poziom stresu czy dostosowującą percepcję. A także „polerującą” (bo tak się to tu nazywa) wygląd według życzenia, by inni widzieli nas np. jako młodszą i ładniejszą osobę. I między innymi z nią związany jest trzeci pokazany tu problem – jak boleśnie ograniczona jest ludzka percepcja, która nie pozwala zrozumieć nam bardziej skomplikowanych, nieznanych nam jeszcze zjawisk. Czwartym polem do refleksji jest tu rozdźwięk między emocjami i rozumem, niemożność połączenia ich w jedno, choć obu potrzebujemy, by objąć otaczającą nas rzeczywistość. I tu autor proponuje bardzo ciekawy sposób ich połączenie – poprzez sztukę. A kolejna ważna tu dychotomia to wiedzieć i wierzyć. Bo Rosjanie nie bez przyczyny wysłali na Saturna duchownych... I wreszcie pojawiają się zagadnienia typu czy miejsce człowieka jest wśród gwiazd, czy jednak na Ziemi, czemu tak bardzo ciągnie nas do ekspansji i czy będziemy w stanie przeżyć na dłuższą metę poza Błękitną Planetą. A w finale pada także pytanie o to, co czyni nas szczęśliwymi i czy warto o to zabiegać. 

 

Może tylko przywykliśmy do tego celu, który kiedyś ktoś wyznaczył jako ostateczny. Nieuchronny. Że musimy terraformować, zdobywać, rozprzestrzeniać się. Przyjęliśmy to jako pewnik, bez zastanowienia. I chociaż teraz widzimy, jak bardzo to wszystko rozchodzi się w szwach, jak bardzo się do tego nie nadajemy – nasze ciała i nasza technologia – to i tak nie umiemy powiedzieć tego na głos. Przyznać, że to nie dla nas. Dlatego mówią to nasze ciała. (s. 168)

I mimo że wszystkie wydarzenia mają tu finalnie logiczne naukowe wyjaśnienie, to forma, w jakiej są przedstawione, zapewne momentami przegrzeje nie tylko mój humanistyczny mózg. Z rozdziału na rozdział robi się bowiem coraz dziwniej i bardziej psychodeliczne, a objawia się to między innymi w nietypowej formie powieści – pod koniec każdego rozdziału występują urywane zdania, a także przeskoki w tym, kto i jak prowadzi narrację, nagle znikają czy pojawiają się postaci, których nie powinno być na Steropesie, w trakcie lektury można mieć więc w głowie istny mętlik. I dlatego wydaje mi się, że mniej cierpliwi czytelnicy mogą niestety poczuć się zniechęceni taką formą i rozlicznymi niejasnościami. Moim zdaniem przydałby się też słowniczek nowych pojęć, by łatwiej było się zorientować w nieznanej nam technologii, której tak naturalnie używają bohaterowie. I choć doceniam warstwę językową, a szczególnie niesamowite wręcz neologizmy, które tworzy myślorost próbujący podsumować ludziom, co dostrzega na Saturnie, i całym sercem zgadzam się z teorią, że sztuka pomaga nam wyrazić i pojąć niewyrażalne, to jednak uważam, że nie jest to powieść dla każdego.


 

Summa summarum, „Lagrange. Listy z Ziemi” Istvana Vizvary'ego to hard sf, które stanowi solidne wyzwanie intelektualne, zarówno ze względu na wymagającą ogromnego skupienia formę, jak i głębię oraz różnorodność poruszanych tu tematów. I zostawiam Was z myślą, która zapewne przyjdzie Wam do głowy w czasie lektury: wiedzieć czy wierzyć – oto jest pytanie.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu IX.


Moja ocena: 4,5/6



Autor: Istvan Vizvary
Tytuł: Lagrange. Listy z Ziemi
Wydawnictwo: Wydawnictwo IX
Rok wydania: 2023
Stron: 351

2 komentarze:

  1. To chyba nie jest książka dla mnie :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Brzmi bardzo intrygująco! Lubię, gdy książki mają nietypową narrację (albo się nią bawią) i ogólnie zapowiada się, że to lektura, która przypadłaby mi do gustu!

    OdpowiedzUsuń

Jestem wdzięczna za każdy komentarz, mam dzięki nim więcej motywacji :). Chwilowo włączyłam funkcję moderowania, bo niestety na cel wzięli mnie spamerzy, mam nadzieję, że w ten sposób szybko się zniechęcą.