05 kwietnia 2022

[recenzja] Simon Jimenez „Ptaki, które zniknęły” – Samotność wśród gwiazd

Ptaki, które zniknęły to debiut Simona Jimeneza, który miałam okazję przeczytać dzięki popularnej księgarni taniaksiazka.pl. W tej powieści science fiction autor pokazuje obraz nieco przerażającej, zaawansowanej technologicznie przyszłości, w której bohaterowie potrafią przemieszczać się przez czas i przestrzeń, ale nadal zmagają się z tak współczesną nam samotnością, przez co powieść jest nasycona przejmującym wręcz smutkiem.

 


Książka opowiada o losach kilkorga bohaterów, które stopniowo splatają się ze sobą coraz bardziej. Jako pierwszą poznajemy kapitan Nię Imani, która dowodzi statkiem Debby, dostarczającym nasiona dhuby wielkiej korporacji Umbai. Drugą istotną osobą jest tajemniczy, milczący chłopiec, którego wspominana kobieta zabiera z odwiedzanej przez nią rolniczej planety. Trzecią centralną postacią jest żyjąca dłużej niż ktokolwiek inny genialna wynalazczyni Fumiko Nakajima, dzięki której ludzkość opuściła całkowicie wyeksplorowaną Ziemię na statkach-arkach i zamieszkała wśród gwiazd, w tym na stacjach Pelikan, Ara, Pstrogłów i Przedrzeźniacz. Owa Japonka zleca Nii opiekę nad młodzieńcem, bo spodziewa się, że ma on niezwykłe zdolności, które mogą pozwolić ludzkości przekroczyć kolejną barierę czasu i przestrzeni.

Fabuła skupia się przede wszystkim na emocjach powyższych postaci, a konkretnie na tym, czego żałują, szczególnie w kwestii relacji międzyludzkich. Pokazuje, jak mogą połączyć się ścieżki początkowo zupełnie obcych sobie osób, jak rodzi się wzajemne przywiązanie, a także jak głęboko rani rozłąka i jak trudno sobie z nią poradzić. Drugim aspektem przedstawionych tu problemów są pragnienia – te związane z bliskością, ale i ambicją zawodową, widzimy, jak spełnienie jednych może wykluczyć zrealizowanie tych drugich. Trzecim tematem jest to, skąd czerpiemy siłę i inspirację do działania oraz jakimi wartościami się kierujemy. Natomiast wydarzenia toczą się na przestrzeni wielu lat i przeskakują ze sceny do sceny, z miejsca na miejsce. Autorka serwuje nam przy tym istny korowód wrażeń silnie oddziałujących na zmysły i psychikę. Dlatego też ta powieść ma ogromny, momentami wręcz przytłaczający ciężar emocjonalny – jeżeli jesteście gotowi wziąć go na swoje barki, czytajcie śmiało.

Świat przedstawiony jest bardzo nowoczesny, a oprócz zbudowania wspomnianych stacji technologia pozwala też statkom na wykorzystywanie Kosmicznych Fałdów, czyli prądów rozciągających czas, by podróżować i na przykład tak jak Nia odbierać plony z rolniczej planety – przy czym dla kapitan między poszczególnymi wizytami mija kilka miesięcy, a dla uprawiających aż 15 lat. Wszystko jest oczywiście kontrolowane przez potężną korporację Umbai, dla której liczy się tylko i wyłącznie zysk. Nie da się niestety ukryć, że jest to bardzo typowy dla science fiction motyw i Simon Jimenez nie wprowadza tym temacie nic nowego. Co mnie osobiście najbardziej rozczarowało, nie znalazłam tu żadnych naukowych wyjaśnień jakichkolwiek fenomenów – one po prostu tu występują. Nieco zdziwiło mnie, że autor poprowadził przede wszystkim postaci kobiece i że muszą one wybierać między karierą a miłością, nie mogąc ich ze sobą szczęśliwie połączyć. Niestety, osobiście nie przepadam za wkładaniem tego typu motywów obyczajowych do literatury fantastycznonaukowej. Ponadto pisarz sięgnął po znany chociażby z Gwiazdy moim przeznaczeniem motyw jauntingu, czyli teleportacji, starając się wykorzystać go w nowy sposób. Zastawiałam się przy tym, czemu tłumacz zamiast zastosować zapis ze wspomnianej powyżej książki, czyli „dżauntowanie”, użył słowa „jauntingowanie”, bo skoro istnieje już jakaś forma tego wyrazu w naszym języku, warto by chyba konsekwentnie jej używać. (Poza tym końcówka „ing” w języku angielskim często służy do tworzenia nowych rzeczowników, po co więc jeszcze dodawać do niego polską końcówkę i robić taką hybrydę?). Satysfakcjonujące było za to dla mnie użycie tytułu – pojawił się w nazwach stacji kosmicznych, był związany z wymarłymi ptakami z Ziemi, ale występował także jako symbol utraty przyjaciół.

Sięgnijcie zatem po Ptaki, które zniknęły Simona Jimeneza, jeżeli macie ochotę na książkę koncentrującą się na uczuciach i aspiracjach bohaterów, w której zaawansowany świat przyszłości oraz przemieszczanie się przez czas i przestrzeń pełnią jedynie rolę barwnego tła. A jeśli macie chrapkę na jakąś inną pozycję, poszukajcie jej w bestsellerach Taniej Książki, na pewno znajdziecie tam coś ciekawego.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję księgarni taniaksiazka.pl.


Moja ocena: 3,5/6



Autor: Simon Jimenez
Tytuł: Ptaki, które zniknęły
Tytuł oryginału: The Vanished Birds
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2022
Stron: 322

11 komentarzy:

  1. Ma w sobie to "coś"co mnie intryguje

    OdpowiedzUsuń
  2. Chociaż to moje kochane sci-fi to jednak podziękuję. Zbyt smutna i nostalgiczna jak dla mnie

    OdpowiedzUsuń
  3. Ostatnio bardzo lubię science fiction, ale nie wiem, czy jestem gotowa na taką dawkę smutku ;<

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaintrygowało mnie, że książka skupia się na uczuciach i aspiracjach bohaterów. Spróbuję się z nią zmierzyć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Do science fiction mam mieszane uczucia, bo rzadko kiedy trafiam na taką, która mi się naprawdę podoba, i przez to zniechęcam się do gatunku. Chociaż tutaj ten brak naukowych wyjaśnień mógłby być dla mnie plusem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Na ten czas nie będę się za nią rozglądać.

    OdpowiedzUsuń
  7. Chętnie wchodzę w takie klimatyczne książki, świetnie się przy nich relaksuję, zatem tytuł będę miała na uwadze. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Tu tłumacz :) Słowa "jauntingowanie" nie ma w mojej książce, raz jest "zjauntingował", ale użyte jest w cudzysłowie, jako żart członka załogi, wszędzie indziej piszę "jaunting". Wersja przez DŻ, jak w polskim przekładzie Bestera, wydała mi się nieco nadmiernie spolszczona i przez to nieczytelna. Co więcej, u Bestera (a zdaje się u Kinga też) to słowo pochodzi od nazwiska wynalazcy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wartościowy komentarz, najlepiej zawsze zbierać informacje z pierwszej ręki :). A ja jestem winna wyjaśnienie, skąd wzięło mi się słowo „jauntigowanie”, bo rzeczywiście w książce go nie ma. Robiąc notatki do recenzji, stworzyłam je właśnie z czasownika „jauntingować”, który pojawia się w powieści, ponieważ wydało mi się ono kolejnym naturalnym krokiem w słowotwórstwie, zgodnym z obowiązującymi w języku polskim zasadami (jak w parach opowiadać – opowiadanie, mówić – mówienie itd.). I powiem szczerze, że nie jestem do końca przekonana do pozostawienia w polskim tekście słowa „jaunting” z końcówką „ing”.

      Wydaje mi się, że tłumacz „Gwiazdy moim przeznaczeniem” miał dobrą intuicję, odcinając końcówkę -ing, tworzącą w języku angielskim gerundy, które pełnią funkcję między innymi rzeczowników odczasownikowych (i ta się dla nas liczy w omawianym przypadku). Tłumacząc np. „swimming” – usuwamy przecież ing i uzyskujemy pływanie (nie ma takiej formy jak „swimmingowanie”). Inne wyrazy weszły do naszego języka bez zmian – np. „catering”, ale nie tworzymy z niego „kateringować” i „kateringowanie”, tylko raczej „oferować/zapewniać catering”. Wychodzę tu z założenia, że skoro język polski jest bogaty, to przy tłumaczeniu danego nowego terminu można rozważyć wszystkie opcje, porównać dany wyraz do innych już istniejących i przeanalizować go też pod kątem dalszego możliwego słowotwórstwa. I myślę, że pan Andrzej Sawicki z Rebisu zdecydowanie zrobił to ostatnie, stosując we wspomnianej powyżej książce „dżauntować” i „dżauntowanie”. Widząc, jak naturalnie brzmią oba te wyrazy i jak wpisują się w te już istniejące, jestem zwolennikiem pozbycia się „ing” w polskiej wersji.

      Pod względem fonetyki sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana – gdybyśmy bowiem chcieli zapisać czasownik „jaunt” zgodnie z prawidłową wymową (czyli fonetycznie – a takich zapisów pojawia się obecnie coraz więcej, np. „czelendż”), wyszłoby nam coś w stylu „dżont” w przypadku wersji brytyjskiej, a „dżant” w amerykańskiej, tak więc myślę, że aż takie spolszczenie nie jest najlepszym pomysłem, bo brzmi co najmniej sztucznie. I dlatego też świetnie rozumiem decyzję o nieużywaniu „dż” przy tłumaczeniu, bo wtedy tak naprawdę trzeba by rozpatrzyć spolszczenie całości, co byłoby już istną katastrofą językową.

      I jeszcze warto wspomnieć, że rzeczownik „jaunt” według słowników to po prostu „wycieczka”, „wypad”, „przejażdżka” lub „wyprawa”, a czasownik – „wybrać się na wycieczkę”.

      Usuń

Jestem wdzięczna za każdy komentarz, mam dzięki nim więcej motywacji :). Chwilowo włączyłam funkcję moderowania, bo niestety na cel wzięli mnie spamerzy, mam nadzieję, że w ten sposób szybko się zniechęcą.