12 lutego 2022

[recenzja patronacka] Karolina Żuk-Wieczorkiewicz „Patrycjuszka. Choćby na koniec świata” – Żmijun w natarciu

Patrycjuszka. Choćby na koniec świata to przygodowa powieść low fantasy debiutantki Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz, którą autorka nie tylko samodzielnie wydała, ale także przepięknie zilustrowała. 


Główną bohaterką cyklu jest Eurein Tessaro, dziewiętnastoletnia córka kupca bławatnego, dziewczę nad wyraz zdeterminowane, by odnaleźć swego zaginionego narzeczonego, nieco od niej starszego szlachcica Laasa Montesvera. Werbuje w tym celu znanego ze swojej skuteczności najemnika Avero an Daara, by wyruszyć z nim na poszukiwania – jak tytuł głosi – choćby na koniec świata. Uparta dziewczyna szybko przekonuje się, że pogoń za ukochanym nie jest jednak kaszką z mleczkiem, a na dodatek nieświadomie pakuje się w sam środek szeroko zakrojonej intrygi, z której niełatwo będzie się wywinąć.



Fabuła jest tu poprowadzona dynamicznie i opiera się w dużym stopniu na podróży, dzięki czemu poznajemy kolejne krainy świata Avaroth. W powieści dominuje przy tym pierwiastek przygodowy, zaserwowany tak umiejętnie, jakby autorka nie była wcale debiutantką. W trakcie rozwoju opowieści klimat awanturniczy zmienia się w bardziej poważny i zaczynamy obserwować rozgrywki na poziomie międzypaństwowym. Zaś sama historia od pierwszych stron wciąga w wartki nurt wydarzeń, sprawnie angażując uwagę czytelnika, a napięcie stopniowo wzrasta, doprowadzając do emocjonującego finału.



Kolejnym udanym elementem są protagoniści, których polubiłam w okamgnieniu – czyli rzutka Eurein oraz opanowany Avero. Z przyjemnością obserwowałam, jak przyzwyczajona do braku sprzeciwu dziewczyna dojrzewa na naszych oczach – poznaje prawdziwe problemy i uczy się reagować na niebezpieczeństwa, które spotykają nieostrożnych podróżnych. Natomiast Avero jest moim zdaniem podobny do Geralta – to znakomity, samotny i zawsze ostrożny wojownik z kodeksem moralnym, którego wrodzony cynizm owocuje wieloma ciętymi dialogami z pracodawczynią. Jeden z jego rodziców pochodził przy tym z legendarnego ludu starożytnych herosów – Amainów – dużo bardziej sprawnych fizycznie niż przeciętni ludzie. A, co najważniejsze, jego towarzyszem broni jest żmijun, czyli magiczne stworzenie przypominające nieco małego smoka, z którym łączy go telepatyczną więź. I nie ukrywajmy – już dla samego żmijuna warto zapoznać się z tą historią. (Nie wspominając o tym, że autorka własnoręcznie uszyła jego maskotkę, którą miałam okazję trzymać w rękach i od tej pory pragnę mieć taką na własność).



Nie ma jednak róży bez kolców, bo w przypadku bohaterów widać tu bardzo wyraźny podział na tych dobrych i złych, a ci ostatni są niestety miejscami przerysowani w kwestii wad. I nawet biorąc pod uwagę, że ich złość czy chęć zemsty jest w całej historii odpowiednio umotywowana, to i tak szkoda, że nie ma nich choćby odrobiny szarości. Dlatego też nie mogę o nich napisać nic więcej, bo wkroczyłabym tym samym na pole minowe spoilerów. Eurein natomiast, jak na mój gust, zdecydowanie za łatwo rozpala męskie serca, mam nadzieję, że ten efekt zostanie naturalnie złagodzony w kolejnych częściach cyklu.



Avaroth to świat przypominający ustrojem późne średniowiecze lub wczesny renesans, choć bez instytucji kościoła. Wydarzenia tej powieści toczą się w okolicach Roavenu – państwa, którym silną ręką rządzi król, a istotną rolę odgrywają w nim bogate szlacheckie rody, choć coraz większe przywileje zyskują także kupcy i mniej zamożni szlachetnie urodzeni. Oprócz stolicy tego kraju – zwanej Vesaroeth, mamy okazję przyjrzeć się także Pustkowiom i Cohranowi, zamieszkałemu przez wojowniczy lud, który jest rzecz jasna istotny w fabule. Dlatego też możemy zaznajomić się z jego zwyczajami, w tym przede wszystkim z zasłanianiem twarzy i skłonnością do urazy. Pisarka małymi porcjami serwuje nam też elementy historii czy religii swojego uniwersum. Jeśli zaś chodzi o jeden z najważniejszych elementów fantasy, czyli magię, to nie liczcie na jej obfitość, bo nie jest tu powszechnie używana czy też dostępna. Najłatwiej natknąć się na nią pod postacią stworów, takich jak żmijun, lub też zacznie mniej przyjemnych, na przykład pożerającego niefrasobliwych podróżników xaraxa.



Niektóre nazwy własne sprawiły mi nie lada kłopot – zastanawiałam się bowiem, jak przeczytać prawidłowo imię protagonistki Eurein, czy też inne – Kalwehr albo jak właściwie wymówić nazwę stolicy – Vesaroeth lub krainy zwanej Cohran. Czy h jest w tych wyrazach nieme, czy też nie? Zdziwiło mnie też, czemu polska autorka pisząca dla odbiorców z własnego kraju zdecydowała się na użycie angielskiego systemu miar – czyli cali, sążni czy mil. Być może chodziło o osiągnięcie efektu obcości, podobnie jak w nazwach.



Koniecznie muszę też wspomnieć o grze przypominającej szachy, zwanej tu Imperium – bo autorka zgrabnie wplata ją w wydarzenia, a jedną z figur (Lokara) umieściła na przygotowanych do książki materiałach graficznych. A skoro jestem już przy tym temacie, to powiem Wam, że chciałbym, aby każda czytana przeze mnie książka miała taką oprawę! Miękka, ale solidna okładka ze skrzydełkami, gruby papier i nierozmazująca się farba drukarska, a przede wszystkim wspaniałe czarno-białe ilustracje, w tym mapa świata, które pomagają wejść do świata przedstawionego i ogólnie rzecz biorąc, robią bardzo dobre wrażenie. Do tego dwie zakładki, kartka i bordowa tasiemka, którą udekorowany został mój egzemplarz – palce lizać!



W recenzjach patronackich zawsze wyjaśniam Wam, czemu zdecydowałam się objąć patronatem daną pozycję, tak więc najwyższa pora na wyłuszczenie elementów, które mnie do tego przekonały w przypadku Patrycjuszki. Choćby na koniec świata. Po pierwsze, chyba się nie zdziwicie, że był to żmijun, który moim zdaniem podbije niejedno czytelnicze serce. Po drugie, interesujący protagoniści oraz wciągająca fabuła, w której autorce udało się zaserwować kilka zaskakujących zwrotów akcji. Po trzecie, ta opowieść jest stosunkowo dobrze przemyślana i spójna, także pod względem językowym, a do tego uważam, że nie ma tu żadnego zbędnego elementu, co nie zdarza się zbyt często w debiutach. Po czwarte zaś, ze względu na talent ilustratorski Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz, która opowiada nam o swoim świecie nie tylko słowami, ale także obrazami. I robi to w tak umiejętny sposób, że chce się w nim przebywać jak najdłużej.



Reasumując, jeżeli macie ochotę na przygodową low fantasy, w której uparta córka kupca i doświadczony najemnik z magicznym kompanem żmijunem wyruszają na szlak, przez co pakują się w nie lada tarapaty i zyskują śmiertelnie groźnych wrogów, koniecznie sięgnijcie po udany debiut Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz Patrycjuszka. Choćby na koniec świata, okraszony przepięknie narysowanymi przez nią ilustracjami. Ja z niecierpliwością czekam na kolejny tom, by dowiedzieć się, co się stało z Avero i Eurein, bo w finale autorka pozostawiła ich oboje w zdecydowanie niewesołym położeniu.


 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję autorce.


Moja ocena: 4,5/6



Autor: Karolina Żuk-Wieczorkiewicz
Tytuł: Patrycjuszka. Choćby na koniec świata
Wydawca: Karolina Żuk-Wieczorkiewicz – Avaroth.pl
Rok wydania: 2022
Stron: 272

 


Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o świecie Avaroth (a nie ukrywam, że warto), i na przykład przeczytać darmowe opowiadania, zajrzyjcie koniecznie na stronę: https://avaroth.pl/. Sama powieść dostępna jest w sprzedaży na stronie: https://samowydawcy.pl/patrycjuszka-chocby-na-koniec-swiata-karolina-zuk-wieczorkiewicz/12.

13 komentarzy:

  1. Średnio przepadam za zbyt przerysowanymi bohaterami :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne ilustracje :) i sam pomysł na fabułę wydaje się być ciekawy

    OdpowiedzUsuń
  3. Może na początek skuszę się na to darmowe opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czuję, że to coś totalnie w moim stylu. Plus TE ILUSTRACJE! ♥ Uwielbiam piękne grafiki w książkach :D Muszę kiedyś po nią sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wydaje mi się, że jak na debiut to książka jest arcy ciekawa. Intryguje mnie świat wykreowany przez autorkę, a ilustracje przyciągają wzrok.

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzadko sięgam po tego rodzaju literaturę, chyba że jest ona ciekawa.

    OdpowiedzUsuń
  7. To może być niezwykle wciągająca lektura! A ilustracje bardzo mi się podobają.

    OdpowiedzUsuń
  8. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam recenzji, które byłaby dla mnie tak zachęcająca! Ta książka brzmi, jakby była skrojona wprost pode mnie ^^
    Ponadto zarówno ilustracje w książce, jak i ich zdjęcia są bardzo ładne ^^

    OdpowiedzUsuń
  9. Usuń te dwa powyższe komentarze, bo zrobiłem tyle literówek, że bez sensu prostować w kolejnych komentarzach :D Poprawiony:

    >jego towarzyszem broni jest żmijun, czyli magiczne stworzenie przypominające nieco małego smoka, z którym łączy go telepatyczną więź. I nie ukrywajmy – już dla samego żmijuna warto zapoznać się z tą historią

    Mało oryginalne, a raczej pochodzące wprost z cyklu Stevena Brusta „Vlad Taltos” – tam takie stworzonko, nawet wizualnie podobne do żmijuna, miał główny bohater (owo stworzonko zwie się jhereg).


    >czemu polska autorka pisząca dla odbiorców z własnego kraju zdecydowała się na użycie angielskiego systemu miar – czyli cali, sążni czy mil.

    Bo to nie są miary angielskie, tylko staroeuropejskie, a tym polskie. W większości państw wyparte zostały przez system metryczny, akurat w u Anglosasów przetrwały. W Polsce cale, sążnie i mile były używane do 1848 roku.

    Cal to jednostka nosząca nazwę z łaciny, od uncja (dwunasta) – była to 1/12 stopy. Cal to nazwa polska, bo po angielsku jest to inch (sążeń to też nazwa polska – angielska to fathom; polska mila i angielskie mile mają wspólne pochodzenie – z łaciny: mille = tysiąc). Te miary pochodziły od mierzenia np. materiałów za pomocą ciała. Cal to grubość kciuka, sążeń – odległość od końca jednej dłoni do końca drugiej u dorosłego mężczyzny z rozłożonymi ramionami, mila – tysiąc kroków podwójnych. Ludzie mają różne kciuki, różną długość rąk, różne kroki – stąd owe miary w różnych krajach, a nawet prowincjach były nieco inne.

    Cal staropolski (do 1819 roku) = 24,8 mm, nowopolski (w latach 1819-1848) = 24,0 mm.

    Sążeń staropolski = 1,786 m, nowopolski = 1,728 m.

    Mila staropolska = 7146 m, nowopolska = 8534,31 m.

    Ale z milami nie tak łatwo, bo jednocześnie funkcjonowało kilka ich rodzajów, np. mila mała = 2500 sążni, średnia = 3333 sążni, wielka = 3750 sążni.

    W każdym razie, twórcy fantasy sądzą, że klimat antyku, średniowiecza czy renesansu lepiej oddają miary staroeuropejskie, niż system metryczny. Raczej słusznie, choć nie jestem tu ortodoksyjny i metry, kilometry nie przeszkadzają mi.

    OdpowiedzUsuń
  10. Niestety nie do końca moja bajka, ale ilustracje są naprawdę piękne.

    OdpowiedzUsuń

Jestem wdzięczna za każdy komentarz, mam dzięki nim więcej motywacji :). Chwilowo włączyłam funkcję moderowania, bo niestety na cel wzięli mnie spamerzy, mam nadzieję, że w ten sposób szybko się zniechęcą.