Już sam główny bohater na okładce
zachęca do sięgnięcia po powieść Żółte ślepia
Marcina Mortki, a jej zawartość –
przygodowe fantasy w słowiańskim klimacie – sprawdza się
równie dobrze.
Ów brodaty i włochaty siłacz z młotem
w dłoni to nikt inny jak Medvid, zwany też Kosmaczem, asystujący
księciu Bolkowi z Gniezna w ochronie przed bytami nadprzyrodzonymi
typu wilkołaki. Niektórzy, jak biskup Berwid, nie wierzą w takie
istoty, a konflikt pomiędzy nową a starą wiarą zaczyna się
zaogniać, m.in. z powodu wycinania świętych drzew. Jednak gdy
pewnego poranka po sutej uczcie znika książę, jego żona i cały
dwór, a podwórzec pełen jest dziwnych szponiastych śladów,
Medvid bez chwili wahania udaje się do zaprzyjaźnionej wiedźmy
Gosławy po pomoc. Ta, sprawdziwszy osobliwie pusty świat duchowy,
uzyskuje tylko jedno słowo: Rowokół. A jako że jej stary znajomy
mógłby na ten temat wiedzieć coś więcej, wyruszają do niego po
radę. I zgodnie ze starą zasadą: przed wyruszeniem w drogę należy
zebrać drużynę, ich osobliwa kompania wzbogaca się o mielącego
ozorem domowika, a także o niemieckiego rycerza Oswalda, który jako
jedyny nie zniknął po feralnej uczcie. Tymczasem wieści o
zaginięciu księcia zaczynają się roznosić po całej okolicy i
kolejni chętni planują sięgnąć po jego schedę, zaś napotkane
nadprzyrodzone stwory nazywają Medvida zdrajcą...
W trakcie tej lektury bawiłam się po
prostu znakomicie, bo autor prowadzi fabułę nad wyraz wciągająco
i wartko, i nasza niezwykła grupka bohaterów popada co i raz to w
nowe tarapaty, natykając się na swej drodze na całą czeredę
niekoniecznie przyjaznych utopców, upirów i nawii, niezbyt
rozgarniętych stolemów, potrzebujących pomocy brzeginek czy
fascynujących się śmiercią Gnilców. Co istotne, istoty te są
nie tylko źródłem przygód, ale i pretekstem do prowadzenia
rozważań nad dobrem i złem: Zło jest tym, co zabija ze swej
natury. Nie dla jedzenia czy srebra, ale samo z siebie. Złem jest
wilkołak, którego owładnęło szaleństwo nie do opanowania.
(s. 230) Jak więc widzicie, świat przedstawiony usatysfakcjonuje
niejednego miłośnika mitologii słowiańskiej. Nie inaczej będzie
z bohaterami – bowiem Medvid to typowa postać z pogranicza
światów: ma ogromną siłę i wyostrzone zmysły, a jego miano
Kosmacz używane było w języku staropolskim jako eufemizm na
niedźwiedzia, jednak chce przebywać z ludźmi, a szczególnie z
pewna kobietą; wiedźma Gosława ma chatę na kurzych nóżkach i
jest bardzo zaradna i charakterna, a do tego też momentami
bezwstydna. Domowik, czyli rodzaj skrzata domowego, to postać
komiczna, szczególnie ze względu na swoją nieustanną paplaninę,
a całości dopełnia Oswald, który podejmuje dość zabawne próby
mówienia poprawnie po polsku, a jego niezłomny honor zostaje nie
raz narażony na szwank. I rzecz jasna mimo umieszczenia akcji na
ziemiach polskich XI wieku, mamy tu do czynienia z całkowicie
współczesnym sposobem myślenia, szczególnie w wydaniu Gosławy,
która mówi m.in. tak: Mężowie (...) boją się starości
swoich żon. (…) Jak myślisz, czemu tyle waszych demonów wygląda
jak sędziwe staruszki? (s. 109) Język jest momentami
stylizowany na staropolski, szczególnie w dialogach, i bałam się
początkowo, że będzie na dłuższą metę przeszkadzał, ale na
szczęście autor zachował w tej kwestii zdrowy umiar. Jako
polonistka muszę natomiast pochwalić Marcina Mortkę za solidny
research w kwestii staropolskich imion i pozostałych nazw własnych,
bo pochodziły one często od zwierząt, zjawisk czy przedmiotów, i
tak dzieje się i tu, bo pisarz z pewnością zajrzał do źródeł
opisujących najstarsze polskie kroniki.
Podsumowując, Żółte ślepia
Marcina Mortki to pędząca z prędkością zdeterminowanej wiedźmy
na miotle przygoda w wydaniu słowiańskim, mająca klimat
angażującej gry komputerowej fantasy z głównym questem
polegającym na odnalezieniu księcia i jego kompanii i nie mniej
ciekawymi pobocznymi zadaniami. Połknęłam ten smaczny kąsek w dwa
wieczory i przypadło mi do gustu to lekkie, ale bardzo pomysłowe
połączenie staropolskich wierzeń i podań ze współczesną,
wartką fabułą. Mam nadzieję, że będziecie bawili się przy
lekturze co równie dobrze, jak ja.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję
wydawnictwu Uroboros.
Autor:
Marcin Mortka
Tytuł:
Żółte ślepia
Wydawnictwo:
Uroboros
Rok
wydania: 2020
Omijałam twórczość tego autora, a po Twojej recenzji widzę, że to błąd. Z przyjemnością dam jej szansę 😊
OdpowiedzUsuńIntrygująco! Raczej nie zwróciłabym większej uwagi na tę książkę ale po Twojej recenzji jestem zainteresowana
OdpowiedzUsuńMi również bardzo przypadło to połączenie i trochę mam nadzieję, że autor "wypuści" kolejną książkę w podobnym klimacie.
OdpowiedzUsuńJeśli tak się stanie, też na pewno ją przeczytam!
UsuńJakoś popularne teraz słowiańskie klimaty. Czekam na kontynuację "Królewskiej Talii" Mortki od paru lat, a że ani widu, ani słychu, trochę mnie to zniechęca do sięgania po jego kolejne książki, zwłaszcza jeśli są początkami innych dobrze zaczynających się serii.
OdpowiedzUsuńTo jest zupełnie samodzielna, zamknięta opowieść. Tak więc bez obaw, można czytać!
UsuńZawsze z niepokojem podchodzę do polskich autorów, ale ta książka wyjątkowo do mnie przemawia. Chociaż okładka straszy (przynajmniej mnie), to staropolskie wierzenia bardzo, ale to bardzo mnie przyciągają.
OdpowiedzUsuńTo chyba pierwsza książka Mortki, na którą faktycznie mam ochotę - zapoznałam się już kiedyś z inną jego pozycją (Miasteczko Nonstead), ale nigdy nie miałam na uwadze jakoś pilnie jego twórczości. Przez chwilę sądziłam, że Żółte ślepia to taka trochę inspirowana Wiedźminem historia, ale nie wiem skąd to porównanie mi się nasunęło. Przy okazji wizyty w bibliotece poszukam ;)
OdpowiedzUsuńOkładka zdecydowanie nie zachęca do przeczytania, ale Twoja recenzja już tak :-)
OdpowiedzUsuńMam ją już w swoich czytelniczych planach. Mam nadzieję, że się nie zawiodę, ponieważ recenzje są naprawdę bardzo zachęcające.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk