27 listopada 2017

Serce Nocnego Łowcy

Władca cieni to drugi tom młodzieżowej serii fantasy Mroczne Intrygi autorstwa Cassandry Clare. Kontynuuje opowieść o rodzinie Nocnych Łowców noszących nazwisko Blackthorn i podobnie jak pierwsza powieść jest inspirowana poezją Edgara Alana Poe.

Wydarzenia tej części rozpoczynają się w wesołym miasteczku na molo od efektownej walki z morskim demonem tethuidą oraz od przybycia oddziału Centurionów, którzy mają rozprawić się z resztą niebezpiecznych istot oraz odnaleźć ciało Malcolma Fade'a. Dramatyzmu dodaje fakt, że jest wśród nich Zara Dearborn, czyli... narzeczona Diego, należąca do grupy zwanej Hordą, która próbując przejąć władzę wśród Nocnych Łowców, promując przy tym Rejestrację wszystkich Podziemnych. Z kolei Kieran zostaje uznany za winnego morderstwa i skazany na karę śmierci, o czym informuje naszych bohaterów Gwyn app Nudd, wódz Dzikiego Polowania. Po chwili wahania wszyscy decydują się na ratowanie nieszczęśnika, a w krainie ciemnych faerie odkrywają tajemniczą plagę – spopielone miejsca, gdzie nie działa magia Łowców. Najważniejsza rozgrywką jest jednak pogoń za Czarną Księgą – na której zależy władcom zarówno Jasnego, jak i Ciemnego Dworu... 

 
W tej części poznajemy bliżej Kita i jego rozterki dotyczące tożsamości, widzimy, jak tworzy się unikalna dynamika między nim, Ty'em i Livvy, odkrywamy zupełnie nową twarz Gwyna i Kierana, dowiadujemy się więcej o obu frakcjach faerie, a także o dość ciekawej historii nieszczęśliwiej miłości czarownika Malcolma i Łowczyni Anabelle. Fanów poprzednich cykli ucieszy na pewno fakt, że w książce pojawiają się Clary i Jace, a także Alec i Magnus, a dwaj ostatni pomagają nawet głównym bohaterom w rozwiązywaniu problemów. Zgrabnie wprowadzona zostaje również pierwsza w tym cyklu postać transseksualna. I to już niestety wszystkie plusy tej powieści.

Muszę powiedzieć, że po tym tomie spodziewałam się znacznie więcej – rozwoju bohaterów, wyjaśnienia, na czym naprawdę polega zagrożenie ze strony Czarnej Księgi, i sprawniejszego działania konsulów Nocnych Łowców. Tymczasem większość rozterek bohaterów dotyczy tego, kto z kim będzie stanowił parę, pojawia się nawet szansa na trójkąt. Emma i Jules przeżywają tortury, bo się kochają, ale nie mogą ze sobą być, szukają więc sposobu na zerwanie lub co najmniej osłabienie więzi parabatai, i o ile w pierwszym tomie przejmowałam się ich emocjami, w tym miałam już poczucie przesytu. I choć z pełną świadomością sięgnęłam po literaturę młodzieżową, w której element związków jest zawsze istotny, tu mnie po prostu znużył. I zdecydowanie nie wzruszają mnie cytaty w stylu: Wszystko przemija. Szczęście. Ból po stracie. Wszystko. Wszystko poza miłością.

Kolejnym słabym punktem jest Horda, nazwana wprost przez jednego z bohaterów faszystami – w sytuacji, gdy Nocnych Łowców jest coraz mniej i nie są w stanie obsadzać instytutów, mogą się oczywiście pojawić ruchy radykalne, chcące wzmocnienia frakcji, ale raczej nie takie, które chcą wywołać wojnę z innymi istotami nadprzyrodzonymi, która ich samych ostatecznie znacznie osłabi. A wielodzietne rodziny, jak Blackthornowie, powinni być traktowani w ich społeczeństwie jak prawdziwy skarb i pilnowani w dzień i w nocy. Rozczarowała mnie postać Anabelle, autorka w ogóle nie miała pomysłu, jak sobie z tą postacią poradzić, nie wykorzystała też potencjału leżącego w młodszych członkach rodziny, którzy powinni rozkwitać i dorastać na naszych oczach, a niestety robią to w minimalnym stopniu. A dramatyczny cliffhanger w finale, który w mojej ocenie jest chaotyczny i pozbawiony sensu, nie zachęcił mnie do sięgnięcia po kolejną część.

Istotnym elementem w książkach jest dla mnie warstwa językowa i jakość tłumaczenia. Niestety, tu pozostawiają sobie wiele do życzenia – żarty, które nie zostały odpowiednio spolszczone, tracą komizm, a liczne kalki językowe, dzięki którym mogę bez problemu odtworzyć oryginalne angielskie zdania, psuły mi przyjemność z czytania. Oto kilka przykładów tychże kalek i błędów językowych: Julian pokazał oficjalną fasadę; zgrubne pojęcie; nie miałyście dużego wyboru; dwoje drzwi wychodziło z dużego pokoju; To było widoczne na nim całym jak odciski palców; To, co znaleźliśmy w domu Blackthornów, było kryształem aleteheia.

Podsumowując, ten tom polecam wiernym fanom Cassandry Clare, którzy lubią czytać o rozterkach miłosnych bohaterów na tle scenerii fantasy. I mimo że lubię przebywać w świecie Nocnych Łowców, ta jego odsłona pozostawiła mojej głodnej wyobraźni spory niedosyt.

Autor: Cassandra Clare
Tytuł: Władca cieni
Tytuł oryginału: Lord of Shadows
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec, Wojciech Szypuła
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2017



22 listopada 2017

Wiedźmin tańczy i śpiewa

W bieżącym sezonie scenicznym mamy niepowtarzalną okazję zobaczyć wiedźmina w zupełnie nowej formule, czyli w musicalu, wystawianym w Teatrze Muzycznym w Gdyni. I z góry ostrzegam, że bilety sprzedają się jak świeże bułeczki, więc warto rezerwować je z co najmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Ale czy warto obejrzeć ten spektakl?



Wiedźmin to bardzo nowoczesne przedstawienie, które łączy wiele sztuk – aktorską, wokalną, akrobatyczną, muzyczną i audiowizualną. Opiera się na kilku wczesnych opowiadaniach Andrzeja Sapkowskiego, w których poznajemy Geralta, Ciri, Yennefer oraz Jaskra i dowiadujemy się, jak to się stało, że ich losy się skrzyżowały. Wszystkie sceny są bardzo zgrabnie połączone jednym wątkiem – wiedźmin po uratowaniu Jurgi na uroczysku zostaje ciężko ranny i majaczy na jego wozie, przypominając sobie przeszłe wydarzenia. Aby ułatwić widzowi zorientowanie się w nich, na półprzezroczystej kurtynie wyświetlane są informacje o miejscu i czasie poszczególnych przygód. A ponieważ tempo wydarzeń jest wartkie, trwająca ponad trzy godziny sztuka upływa szybko. 




Ze względu na to, że nie wszyscy aktorzy z obsady występują w każdym przedstawieniu, ja akurat obejrzałam Modesta Rucińskiego jako Geralta, Jakuba Badurkę grającego Jaskra oraz Marię Błaszkiewicz w roli Ciri. (Notabene jeżeli zależy wam na konkretnych aktorach, sprawdźcie przy kupnie, kto będzie kiedy grał.) Z tej trójki najlepiej aktorsko spisała się Ciri – znakomicie odgrywała nieco rozkapryszoną, ale charyzmatyczną księżniczkę, i tą ostatnią cechą przebiła nawet królową Calanthe. Wiedźmin był dokładnie taki, jaki moim zdaniem powinien być – opanowany, ale o dobrym sercu, z lekko zachrypniętym głosem. Podobnie było w przypadku barda – uroczy lekkoduch, przejmujący czasem rolę narratora, zgrabnie wplatający oryginalne cytaty z Sapkowskiego. Również Yennefer przypomina postać z książek – w wykonaniu Katarzyny Wojasińskiej jest wredna, ale inteligentna i na swój sposób urocza. Najmniej przekonała mnie odtwórczyni Calanthe, Karolina Trębacz – sądzę, że podnoszenie głosu nie jest jedyną oznaką charyzmy potężnej władczyni, można też bardziej przekonująco odegrać rozpacz. Za to wisienką na torcie jest pomysł na Płotkę, przekonajcie się sami, dlaczego. 




Spore wrażenie zrobiły na mnie popisy Akrobatycznego Teatru Tańca Mira-ART, który tworzył znakomite tło dla całej historii. Nie ma chyba rzeczy, której nie potrafiliby zrobić – wiszą na linach, skaczą, tańczą, fechtują... Cała choreografia zasługuje zresztą na spore brawa – nawet w scenach, gdy główne postacie stoją z przodu sceny i rozmawiają, w tle cały czas coś się dzieje, jest na czym zawiesić wzrok. W mojej ocenie to świetny komentarz twórców na temat naszych czasów – nie jesteśmy już w stanie skupić się na niczym dłużej niż kilka minut, potrzebujemy ciągle nowych bodźców i sytuacji. Jednym z bardziej widowiskowych rozwiązań była grupa tancerzy poruszająca się na elektrycznych deskorolkach do piosenki związanej ze śmiercią. Z drugiej strony akurat ten utwór dużo luźniej wiązał się z całą fabułą i mam wrażenie, że został przygotowany tylko po to, by wykorzystać ten koncept na nietypową choreografię. Całości dopełniają charakterystyczne, ale lekkie kostiumy, pewne wątpliwości mam tylko do stroju Yennefer, który ma chyba jednak za dużo bieli. Scenografia była prosta, ale bardzo pomysłowa – a do tego na ścianach sceny wyświetlane były dość zaawansowane efekty wizualne, które pomagały widzom wyobrazić sobie miejsca, w których znajdują się bohaterowie. 




Mimo że spektakl reklamuje się jako musical, z przykrością muszę stwierdzić, że warstwa muzyczna była w mojej ocenie jego najsłabszym elementem. Wszystkie piosenki zostały napisane i skomponowane specjalnie do tego przedstawienia przez Piotra Dziubka i Rafała Dziwisza, są bardzo dobrze dostosowane do wykonania przez orkiestrę na żywo, ale zabrakło im efektu, który wywołałby zachwyt u bardziej muzykalnych widzów. Po każdym musicalu wracam do domu i nucę sobie pod nosem melodie, które wpadły mi w ucho, a potem słucham ich co najmniej przez następny tydzień, tu zaś nie zwróciła mojej uwagi żadna z kompozycji. Przeszkodził mi w tym na pewno fakt, że znam wszystkie części gry komputerowej Wiedźmin i ogromnie cenię sobie jej energetyczną, folkową oprawę. I mimo że inni recenzenci zaliczają oryginalność i niefolkowość ścieżki dźwiękowej na plus, ja się z nimi nie zgodzę i jako pozytyw przedstawię tu raczej znakomite wykonanie muzyki orkiestralnej na żywo i odpowiednio dobrane, melodyjne głosy wykonawców.



Podsumowując, jeżeli jesteście fanami wiedźmina, radzę szybko brać się za kupno biletów, bo znikają w błyskawicznym tempie, choć teatr wystawia dodatkowe przedstawienia w soboty o 14:00. I, jak niektórzy widzowie z mojego spektaklu, możecie naszykować sobie na tę okazję koszulki z Geraltem i Yennefer. Dodatkowo w foyer będziecie też mieli szansę obejrzeć wystawę dość interesujących zdjęć z prób, kupić T-shirt czy ścieżkę dźwiękową do musicalu. Ja jestem z tego widowiska usatysfakcjonowana w 75%, z czego najmniej muzycznie, ale z drugiej strony ogromnie się cieszę, że fantastyka jest w tej chwili tak popularna, że możemy chodzić na nią do teatru.

15 listopada 2017

Jak niewielki książę został wielkim królem – E. Cherezińska "Płomienna korona"

Płomienna korona, trzeci tom cyklu Odrodzone Królestwo autorstwa Elżbiety Cherezińskiej, zamyka historię Władysława Łokietka i jego starań o zjednoczenie ziem polskich pod jednym władcą. I robi to w iście królewskim stylu, dostarczając czytelnikowi wielu emocji i niezapomnianych wrażeń.

Ostatnia część trylogii opisuje wydarzenia z lat 1306-1320, dziejące się na terenach Małej i Wielkiej Polski, Pomorza, Czech, ale także w papiestwie czy na Litwie. Podobnie, jak w poprzednich tomach, oglądamy wydarzenia z perspektywy wielu bohaterów, dzięki czemu zyskujemy szerszą perspektywę i pełniejszy obraz całej sytuacji. Pierwszym z nich jest oczywiście Władysław Łokietek, początkowo książę kujawski, sandomierski i krakowski, który musi zmierzyć się z groźnymi rywalami: Henrykiem Głogowskim, biskupem krakowskim Janem Muskatą, a także knowaniami Krzyżaków na Pomorzu. Jeden z jego pomocników w tym zadaniu to urocza jasnowłosa sierota Borutka, która zawsze wie, co powiedzieć, ma wyjątkowa rękę do koni i nie wiadomo jak wchodzi w posiadanie różnych cennych przedmiotów. Druga główna nić fabularna dotyczy królestwa Czech i Rikissy, oraz zmieniającej się jak w kalejdoskopie sytuacji tamtejszego tronu. Panowie czescy stanowczo odrzucają trzy córki Vaclava jako potencjalne władczynie, zatem do gry zostaje dopuszczony Rudolf Habsburg, który prosi Rikissę o rękę. Ta jednak nadal kocha Henryka z Lipy. Trzeci dominujący temat to wydarzenia związane z zakonem krzyżackim, który początkowo zgadza się na współpracę z Łokietkiem, jednak ma dużo dalej idące ambicje, a stojący na ich czele krwiożerczy Henryk Plötzkau bynajmniej nie jest zainteresowany pokojową koegzystencją z sąsiadami... 

 
Książka zachwyca ilością ciekawie poprowadzonych, składających się w spójną całość wątków, w których każda decyzja ma swoje konsekwencje. Autorka zabiera nas w niezwykłą podroż po meandrach polityki, dworskich intryg oraz wojny, jak i kobiecych i męskich serc, a także staropolskich legend. Pojawia się zatem tajemnicza Jaćwierz z bursztynowym płodem, niezwykły miecz, który został oczyszczony z klątwy i ponownie przekuty oraz skarb templariuszy. Kontynuowany jest też wątek istot nadprzyrodzonych Starszej Krwi – córek Dębiny i Starców Siwobrodych, którzy mieszają się w opisywane tu wydarzenia, poznajemy również losy znanego z poprzedniego tomu złotego smoka. Jedyną nowością w tej książce jest znacznie więcej humoru niż w poprzednich – rozbawiły mnie przyśpiewki z miejskich zapustów, wątek Borutki czy moment, gdy uciekinierzy płci męskiej musieli założyć kobiece ubrania.

Cherezińska buduje tak szczegółowy, wiarygodny obraz wydarzeń z XIV wieku, że nie sposób mu się oprzeć. Widzimy przekrój całego społeczeństwa i funkcje, które pełnią poszczególne stany. Ten tom czyta się najlepiej ze wszystkich, zarówno ze względu na dobre tempo wydarzeń, jak i dobrze rozwinięte postaci, których los porusza czytelnika. I mimo że niektóre czarne charaktery są dość ewidentne – np. są rozwiązłe, krwiożercze, chciwe czy po prostu wredne, odgrywają istotne role w całej historii. Wygrywają ci, którzy potrafią poskromić swoje wady – nadmierną ambicję czy dumę i rozumieją, że państwo (zarówno polskie, jak i czeskie) jest nadrzędnym dobrem, podobnie jak wartości chrześcijańskie, np. pokuta i wybaczenie. Tym cyklem autorka dodaje swoje cegiełki do polskiej mitologii – opowieści o szlachetnym, potężnym Królestwie, powstałym dzięki heroicznym wysiłkom niestrudzonych bohaterów, z niewielką pomocą sojuszników, sił nadprzyrodzonych, boskich cudów i artefaktów. Idealnie wpisuje się w tradycję narodowej dumy, ale także literatury ku pokrzepieniu serc.

Tą książką Elżbieta Cherezińska udowadnia, że jest niekwestionowaną królową powieści historycznej – nikt inny nie potrafi w tak wielowymiarowy sposób opowiadać o naszej przeszłości, budować obchodzących czytelnika bohaterów i interpretować wydarzeń z dawnych czasów, pozornie bez żadnego wysiłku tworząc wciągającą opowieść. I co najlepsze – autorka obiecuje kontynuować opowiadanie o losach Elżuni, Władysława i Rikissy w kolejnych książkach! Nie wiem, jak wy, ale ja już na nie czekam.

Tytuł: Płomienna korona
Autor: Elżbieta Cherezińska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2017

Recenzja tomu czwartego, Wojennej korony, znajduje się tu

06 listopada 2017

Ręcznik, koniec świata i cała reszta

Douglas Adams to jedyny twórca, który zdołał napisać, jak sam ją nazwał, trylogię w pięciu tomach – humorystyczne science fiction Autostopem przez Galaktykę. Teraz mamy okazję zapoznać się z drugą i trzecią częścią tego cyklu, wydaną poręcznie w jednym woluminie, a zatytułowaną Restauracja na końcu wszechświata oraz Życie, wszechświat i cała reszta.

Fanów pierwszej części ucieszy zapewne fakt, że pisarz kontynuuje opowieść o losach dotychczasowych bohaterów – jest zatem dwoje Ziemian (zwanych czasem Ziemiakami) Artur Dent, nadal w kapciach i szlafroku, oraz matematyczka i astrofizyczka Trillian, występują też: dwugłowy i trzyręki były prezydent Galaktyki Zaphod Beeblebrox oraz jego niezwykły statek z napędem nieprawdopodobieństwa Serce ze Złota, depresyjny robot Marvin, a także Ford Prefect, przyjaciel Artura i jeden z badaczy zbierających materiały do Autostopem. Świat poznał już odpowiedź: 42, ale nadal nie wiadomo, jak brzmi pytanie i jaki jest sens życia. A że nie wszyscy zyskają na jego odkryciu, pewien dość przeciętny psychiatra Halfrunt wynajmuje Vogonów, by zniszczyli Serce ze złota wraz z pasażerami. Niestety, z winy Artura komputer pokładowy jest zajęty myśleniem, jak zrobić ziemską herbatę, więc nie uruchamia systemów obronnych, jedyną nadzieją na ratunek pozostaje zatem seans spirytystyczny i wezwanie przodków Beeblebroxa. I gdy ostatecznobójcze armaty fotodemolacyjne o sile 30 meganiszczojednostek trafiają w statek, ten znika gdzieś w czasie i przestrzeni, rozdzielając załogę po wielu zakątkach wszechświata, skąd muszą zacząć wypełniać zleconą im misję – znaleźć kogoś lub coś, co decyduje o losach Galaktyki. 



W trakcie wykonywania zadania bohaterowie trafiają w przeróżne miejsca – od biurowca wydawcy Autostopem przez Galaktykę, przez koncert grupy Strefa Zniszczenia, aż do niezwykłej tytułowej restauracji na końcu wszechświata. A jaka tajemnica kryje się za tą nazwą, przekonajcie się sami w trakcie lektury. Wszystkie opisane tu lokacje pokazują niezwykłą wyobraźnię i zarazem poczucie humoru autora, z jednej strony wydaje się, że nic tu się nie dzieje na serio, jednak zagrożenia, na które napotykają bohaterowie wywołują w czytelniku prawdziwy strach o to, co się z nimi stanie. Największą zaletą tej książki jest to, że mimo komizmu opartego przede wszystkim na absurdzie i wyolbrzymieniach, fabuła prowadzona jest w logiczny i spójny sposób, z wieloma zaskakującymi i zabawnymi zwrotami akcji. A żartobliwe opisy różnych planet, społeczeństw, systemów myślenia czy sytuacji niejednokrotnie skłaniają do głębszej refleksji, jak robi to dobre science fiction. Autor nie pozostawia suchej nitki na wielu dziedzinach nauki – w tym filozofii, socjologii i oczywiście lingwistyce, co sprawiło mi niekłamaną przyjemność. 
Życie, wszechświat i cała reszta opowiada o dramatycznych wydarzeniach wojen krikkitowych (tak, zgadliście, że mają coś wspólnego z ziemskim krykietem), których nadejście zapowiadają pojawiające się co i raz to w innych miejscach białe roboty, które sprawiały wrażenie, skończonego ucieleśnienia klinicznie czystego zła (s.481). Ich lud w wolnym czasie zajmuje się m.in. śpiewaniem pieśni o likwidacji wszelkich form życia i jest zamknięty w powłoce spowolnionego czasu, którą może otworzyć tylko klucz wikittowy, czyli symbol Galaktyki. A ponieważ tak się składa, że został rozdzielony i ukryty, groźne istoty zawzięcie próbują go znaleźć, a nikt inny w uniwersum nie ma pojęcia, co robią... Autor w jedyny w swoim rodzaju sposób buduje historię na znanym z fantasy schemacie szukania i składania artefaktu, a do tego sprawia, że ma to sens w zaawansowanym technologicznie świecie. Prawdziwym majstersztykiem jest tu pomysł na napęd bistromatyczny, w którym wyposażony jest statek Slartibarfasta, jednego z bohaterów tego tomu. Dowiecie się tu również, czym jest pole NTP (Nie Twój Problem), kamrecz (kampania na rzecz realnego czasu) i co robi nieśmiertelny Wowbagger Nieskończenie Przedłużony, gdy nie może sobie poradzić z niedzielnymi popołudniami.

Należy sformułować w tym miejscu zasadnicze twierdzenie: historia Autostopem przez Galaktykę jest historią pełną idealizmu, walki, rozpaczy, namiętności, sukcesów, pomyłek i niesamowicie długich przerw obiadowych. (s.558) Jak na ironię, ten cytat (z wyjątkiem przerw) jest trafnym posumowaniem tego tomu. Poznajemy tu oczywiście kolejne zabawne fragmenty popularnego poradnika, a pisarz sprawnie wykorzystuje wzorce znane z science fiction i fantasy, żartobliwie podsumowując absurdy współczesnych społeczeństw, od wyznawanych przez nie wartości do sposobów, w jaki spędzają wolny czas i nadają życiu sens. Dzięki temu od pierwszej do ostatniej strony miałam uśmiech na twarzy.

Warto też powiedzieć kilka słów o samym autorze, Douglasie Adamsie (1952-2001), który miał kilka interesujących zajęć: oprócz bycia dziennikarzem w radiu, w 1974 roku pisał skecze dla Latającego Cyrku Montyhy'ego Pythona, przez chwilę nawet w nim występował, a potem (1978-1983) był również scenarzystą kilku odcinków Doktora Who, co oczywiście znakomicie wiąże się z jego stylem poczucia humoru i znajomością konwencji science-fiction. Białe roboty przypominają nieco Daleków, a styl prowadzenia przygód bohaterów wspomniany powyżej serial. Pisarz był także zagorzałym ekologiem, co dość wyraźnie widać w opisach niektórych bezmyślnie zniszczonych, pokrytych śmieciami planet. Recz jasna, podobnie jak pierwszy tom, i omawiane tu dwa były emitowane w BBC w formie słuchowiska radiowego w odcinkach. 
 
Mimo że od pierwszego wydania angielskiego tych dwóch tytułów minęło już prawie 40 lat (ukazały się odpowiednio w 1980 i 1982 roku), poczucie humoru i opisywane tu problemy nie straciły nic a nic na aktualności. Nasze społeczeństwo nadal jest oddane konsumpcjonizmowi, opiera się na nie zawsze sensownych zasadach, ale także szuka sensu życia i powodów, by się z samych siebie pośmiać. Przez tyle lat żadnemu innemu pisarzowi nie udało się stworzyć książki choćby odrobinę zbliżonej do serii Autostopem, która w tak zabawny, inteligentny sposób pokazywałaby prawdę o współczesnym człowieku i oparach otaczającego nas zewsząd absurdu.

Warto dodać tę książkę do swojej biblioteczki nie tylko z uwagi na to, że jest klasyczną, unikatową pozycją, którą każdy fan science fiction znać powinien, ale także ze względu na jej wyjątkowo inteligentne poczucie humoru doprawione nutką absurdu. To wydanie, w twardej okładce i z obwolutą oraz świetnie pasującymi do treści rysunkami Janusza Kapusty będzie się elegancko prezentowało na każdej półce. Można je przeczytać zarówno dla czystej rozrywki, jak i potraktować nieco poważniej, jako powód do refleksji. Na co macie akurat ochotę! Rzecz jasna najlepiej z ręcznikiem pod ręką, a żinsto nikem w dłoni.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Tytuł: Restauracja na końcu wszechświata; Życie, wszechświat i cała reszta
Tytuł oryginału: The Restaurant at the End of the Universe; Life, the Universe and Everything
Autor: Douglas Adams
Tłumaczenie: Paweł Wieczorek
Ilustracje: Janusz Kapusta
Rok wydania: 2017
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

03 listopada 2017

[recenzja] Brandon Sanderson „Stop prawa” – Najszybszy rewoler w Elendel

Jeżeli tęskniliście za światem Z mgły zrodzonego Brandona Sandersona, sięgnijcie koniecznie po Stop prawa, pierwszy tom cyklu Drugiej Ery tego świata, zwanej też serią Waxa i Wayne'a. Ta trylogia jest lżejsza i zawiera znacznie więcej elementów humorystycznych, to idealne połączenie fantasy z powieścią przygodową. Magia jest tu oczywiście nadal oparta na metalach, ale jej użytkownicy mają najwyżej dwie moce naraz.